- Trochę mnie boli głowa. Chyba nie zejdę na kolację. Proszę przeprosić ode mnie
pannę Grenville. - Oczywiście wiedziała, że nikt nie uwierzy w jej wymówkę. Wszyscy uznają, że rozpacza w swoim pokoju nad utraconą miłością. Cóż, właśnie to zamierzała robić przez cały wieczór. Ktoś z personelu przyniósł jedzenie Szekspirowi. Kiedy zapaliła lampkę i sięgnęła po list, pies go obwąchał i zaszczekał, merdając ogonem. Podrapała go za uchem. - Poznajesz Luciena, prawda? Otworzyła kopertę i ze zdziwieniem stwierdziła, że nie jest to prywatny list, tylko jakiś akt prawny. Ze środka wypadła jej na kolana mniejsza kartka. Rozłożyła ją i przeczytała: „Alexandro, nawet ty będziesz musiała przyznać, że zostały już tylko dwa powody, dla których nie chcesz za mnie wyjść.” Wzięła głęboki oddech. Dlaczego nadal ją dręczył? Na jego miejscu już dawno by się poddała. „Po pierwsze, nie chciałaś być jedynie narzędziem, dzięki któremu przedłużę swój ród i uniemożliwię dziedziczenie potomstwu Rose. Otóż oświadczam, że zupełnie nie nadajesz się do tego celu.” - Uśmiechnęła się mimo woli. - „Drugą kwestię też rozwiązałem ku twojej satysfakcji, stosownie zmieniając testament. Krótko mówiąc, dzieci Rose tak czy inaczej dostaną po mnie wszystko.” Przestała czytać. - To jakiś żart - powiedziała na głos. - Z pewnością. Wzięła do ręki dokument i przebiegła go wzrokiem raz, potem drugi. Z zawiłych prawniczych wywodów wynikało jednoznacznie, że po śmierci Luciena Balfoura tytuł i majątek przechodzą na Rose Delacroix i jej potomstwo, z wyjątkiem pięciu tysięcy funtów dorocznej renty dla małżonki i każdego z jego dzieci. - Mój Boże - wyszeptała i drżącymi rękami sięgnęła po liścik. „Twoja druga i ostatnia obiekcja dotyczyła mojej wiary w miłość, a raczej jej braku. Myślę, że już znasz odpowiedź. Nie będę ogłaszał całemu światu, jak bardzo cię kocham, pragnę i potrzebuję. Mam jednak do ciebie pytanie. Kochasz mnie, Alexandro?” Łza spadła na podpis: „Twój Lucien.” Lord Kilcairn, którego poznała, szukając pracy, nigdy nie przekazałby nikomu swojego dziedzictwa, zwłaszcza Rose Delacroix. Zrobił to jednak. Dla niej. Wstała i zaczęła spacerować po pokoju. Testament podpisany przez Luciena oraz świadków: pana Mullinsa, lorda Beltona i jeszcze jednego prawnika, niewątpliwie był autentyczny. Jednak postawił na swoim i to w taki sposób, że nawet nie mogła się z nim spierać. Ze złością rzuciła list na podłogę i zaczęła go deptać. Po chwili jednak podniosła i wygładziła zmiętą kartkę. Zaklęła pod nosem. Dobrze, że w pobliżu nie było żadnej uczennicy. - Ten człowiek doprowadza mnie do szaleństwa. Z westchnieniem rzuciła się na łóżko. Wiedziała dokładnie, czego chce: popędzić do Londynu i rzucić się na Luciena z pięściami, a następnie paść mu w ramiona i już nigdy ich nie opuścić. Naprawdę ją kochał. Nie znajdowała innego wyjaśnienia jego czynu. - Mój Boże - szepnęła, przyciskając list do piersi. Tylko motywy postępowania jednego człowieka pozostały tajemnicze. To przez niego omal nie utraciła Luciena. Nagle rozległo się pukanie. - Lex? Zerwała się z łóżka. - Wejdź. W progu stanęła panna Grenville. - Przyszłam zapytać, czy wszystko w porządku. - Sama nie wiem. - Zaśmiała się nerwowo. - Rozumiem. Co się stało? - W końcu dostałam nauczkę. - Wyciągnęła spod łóżka kufer. - Przykro mi, Emmo, ale muszę... - Zrezygnować z posady. Po tym, jak was zobaczyłam dziś rano, nie mogę powiedzieć, żebym była zaskoczona.